niedziela, 19 kwietnia 2015

Coś nowego, czyli H49

Już od jakiegoś czasu w startach z mapą kieruję się raczej poszukiwaniem czegoś nowego, czyli interesującą formułą, fajnymi terenami lub atrakcjami turystycznymi w okolicy. Na tegorocznym Harpaganie tylko sposób pokonywania trasy był nowy, ale o tym za chwilę.

Cała historia rozpoczyna się w Lipuszu, na 48. Edycji rajdy Harpagan, pomorskiego święta biegów i rowerowej jazdy na orientację na długim dystansie. Nie chcąc się zbytnio skatować na trasie pieszej 100 km wystartowałem na trasie mieszanej 50km pieszo + 100 na rowerze. Wyszło bardzo dobrze, bo trasę wygrałem, jednak już w bazie padły pytania dotyczące brakującego tytułu Harpagana na trasie rowerowej TR200. Początkowo wsadzałem to między bajki, bo gdzie ja, który tylko raz w życiu przejechał dystans ponad 120 km na rowerze jednego dnia, a było to dokładnie 150 km. Jak niby teraz miałbym zrobić 210-220 km w czasie 12 h? W każdym razie już wtedy, w bazie rajdu, przed zakończeniem pojawił się ten pomysł. Na wstępną decyzję nie trzeba było czekać zbyt długo, bo jak się okazało, zapadła jeszcze tego samego dnia wieczorem. Elementem zakończenia było bowiem ujawnienie bazy kolejnej edycji. Padło słowo „Kaliska” momentalnie na sali można było usłyszeć lekki szmer przyciszonych rozmów.  Większość osób nie wiedziała gdzie szukać tej miejscowości, ale ja pomyślałem o czym innym. Bory Tucholskie, czyli dość plaski teren, gdzie jak nie tam mógłbym spróbować przejechać trasę rowerową. Temat startu jak i remontu roweru został odłożony w odstawkę do lutego.

W lutym temat powrócił, jednak tylko częściowo, bo do marca raczej biegałem przygotowując Manewry SKPT, niestety po drodze zdarzyła się też kilkudniowa choroba, która spowodowała spore zamieszanie w przygotowaniach manewrowych i budowie wytrzymałości na Harpagana. Do roweru wróciłem dopiero w drugiej połowie marca. Dobry start w Tułaczu na TR50, na którym okazało że napęd jest w kiepskim stanie i wymaga naprawy. Później próba jego naprawy kończąca się odebraniem roweru z warsztatu po poważnej wymianie części na 1,5 dnia przed imprezą. Rower turystyczny przejęty po siostrze, kask pożyczony od rodziców, buty do biegania w terenie, w końcu już nie raz udawało się udowodnić, że sprzęt to nie wszystko, a tym razem nie mogło zabraknąć determinacji.
W piątek wieczorem jeszcze krótkie spotkania ze znajomymi na starcie tras pieszej i mieszanej. Krzysiek Nowak lekko podenerwowany, zaniepokojony, w końcu ciążyła na nim wielka presja faworyta i pierwszy numer startowy. Marcin Sontowski też wyglądał na mocno zmotywowanego, wszyscy wiedzieliśmy ze może być groźny, jednak bez zimowego roztrenowania i po paru dłuższych startach w tym roku wyglądał na nieco zmęczonego. Poza tym Daniel walczący po raz 4 z trasą mieszaną, tutaj jej nieukończenie byłoby wielkim zaskoczeniem. Reszta osób, w tym spora ekipa z Borów też była dość mocno zmotywowana do dobrego zaprezentowania się na swoich terenach. Pierwszy raz widziałem to wszystko z perspektywy widza.

Mnie czekała wczesna pobudka i start na 200-kilometrowej trasie rowerowej. Jednej z trudniejszych do ukończenia. Żeby ją ukończyć trzeba utrzymywać kosmiczne tempo przejazdów, albo nie popełniać bledów i szybko jechać. 12 godzin na 200 km z okładem wymaga średniej 18-20 km/h wliczając w to wszystkie przerwy – kosmos.  Taktyka bardzo prosta: wymyślić wariant, a potem ile sił w nogach.

Pierwsze 2,5 godziny padał deszcz, jednak już na przejeździe z pierwszego do drugiego punktu pojechałem z jednym z uczestników, który niejako pasował do mojej filozofii podejścia do sprzętu. Co prawda miał chyba SPD, ale startował na cieńszych oponach (tak wyszło, że też takie miałem) i był w dżinsach. Po kilkunastu kilometrach okazało się, że jest to dość znany w Polsce Krzysztof Wiktorowski „Wiki”. Cel mieliśmy ten sam, więc przy podobnym tempie połączyliśmy swoje siły.

Deszcz był dość poważnym problemem na początku trasy, jednak przestał padać w idealnym momencie, jeszcze 30 min i byłbym przemoczony. Wiedziałem że do 100-120 kilometra nie powinno być u mnie problemów z nogami, ale potem były same niewiadome. W ramach przygotowań przejechałem tylko Tułacza i 2x 70 km po szosach – tyle co nic. Zakładałem, ze nawigacja nie będzie problemem i nie przeliczyłem się. Co tu więcej pisać? Do 100 km było całkiem przyjemnie, potem do 170-ym trzeba było nieco się zmobilizować, lekko zacisnąć zęby, jednak ostatnie kilometry w tym te po polach pod wiatr to była walka o przetrwanie i utrzymanie tempa współtowarzyszy, bo w międzyczasie dołączył do nas Piotr Buciak (żeby nie było, tak jak Wiki, też w dżinsach), który twierdził „złapał zgon” jednak potem prawie nam uciekł, to była chyba taka automotywacja. W każdym razie przetrwałem najtrudniejszy odcinek pod wiatr i stwierdziłem że nieco odpuszczam z tempem na 10 km przed metą, kiedy było już prawie pewne, że się uda.

Po 11 godzinach i 17 minutach, po przejechaniu około 210 kilometrów dojechałem na metę. Czekał już tam na mnie Krzysiek, któremu niestety mimo nie najgorszego czasu zajął 11. Miejsce. Wiadomo dla niego to była porażka. Reszta osób różnie, jedni lepiej a inni z kontuzjami, jednak wielu osobom udało się uzyskać upragniony tytuł.


Ja jeszcze tonowałem swoje emocje do momentu zczytania karty SI, czyli elektronicznej karty startowej. Nigdy nie wiadomo, czy ze zmęczenia nie zapomniałem podbić któregoś PK, a sprawdzić to można dopiero w bazie. Potem byłem już zbyt zmęczony żeby się z tego wszystkiego cieszyć. Trzeci tytuł Harpagana z rzędu na trzeciej trasie (TP100 na H47, TM150 na H48 i TR200 na H49). Trasa rowerowa 200 km z powodu tempa jest jednak trochę dobijająca.