Mniej więcej tak wyglądał ostatni weekend. Kolejny start i
znów jestem mocno zaskoczony, bo w planach było tylko wypróbowanie nieznanej mi
trasy i nie skatowanie się na pieszej setce. Wybór padł na kategorię mieszaną,
czyli 50 km pieszo/biegiem w nocy i potem 100 km na rowerze za dnia. Jeszcze
przed zapisami żartowaliśmy sobie, że za to samo wpisowe jest ciekawsza, nocna 50-ka,
setka rowerowa i możliwość zdobycia tytułu Harpagana. Ostatnia rzecz była
przeze mnie traktowana jako nierealna, w końcu nie jestem ani dobrym biegaczem
długodystansowym, o tym może kawałek dalej, ani maniakiem jazdy na rowerze, bo rower
traktuję jako dobro przydatne, ale bardziej z przymusu i zdrowego rozsądku.
Trochę zebrało mi się na wspominanie starych czasów, dlatego
zacznę od początku.
Wszystko zaczęło się w 2006 roku, kiedy to trafiłem na kurs SKPT. Trochę z przypadku, bo poszedłem z siostrą, ale tylko dla towarzystwa. Okazało się że warto zostać. Jeszcze w marcu 2006 roku skrzyknęliśmy się na przejście żółtym szlakiem z Gdyni do Gdańska na Śniegołazach, wtedy kosmiczne 46 km. Byliśmy na tyle zieloni, że nie wzięliśmy pod uwagę leżącego śniegu, którego było całkiem sporo, ale mimo tego, że wykruszyła się większość organizatorów udało się dojść do celu. Pierwsze doświadczenia, rozmoczone stopy, odbicia i pęcherze, ale się udało. Zmęczeni, ale szczęśliwi. Pierwszy start na orientację to również marcowe, Manewry SKPT, które były obowiązkowe na kursie. Były to te pamiętne marsze ze śniegiem ponad kolana. Do map byłem przyzwyczajany już od małego, całe wakacje używało się właśnie starych 25-tek, po drodze była też jedna wycieczka kursowa. Jak na debiut i to, że prowadziłem przez większość trasy, poszło nie najgorzej, bo zajęliśmy 7 miejsce. Ten sam rok, kwiecień i pierwsza przygoda z długim dystansem na 31. Harpaganie w Bożympolu Wielkim. Skusiła nas, mnie, siostrę oraz paru znajomych, legenda tej imprezy, możliwość sprawdzenia się i próba zrobienia czegoś niewyobrażalnego. Impreza była i nadal jest traktowana u nas jak święto. Podczas pierwszego startu, w środku nocy przykra niespodzianka, 3-godzinna ulewa, i nieukończenie I pętli – kolejna nauka na przyszłość, należy sprawdzać prognozę pogody. Mokre stopy wytrzymały tylko trochę dłużej niż na Śniegołazach.
Wszystko zaczęło się w 2006 roku, kiedy to trafiłem na kurs SKPT. Trochę z przypadku, bo poszedłem z siostrą, ale tylko dla towarzystwa. Okazało się że warto zostać. Jeszcze w marcu 2006 roku skrzyknęliśmy się na przejście żółtym szlakiem z Gdyni do Gdańska na Śniegołazach, wtedy kosmiczne 46 km. Byliśmy na tyle zieloni, że nie wzięliśmy pod uwagę leżącego śniegu, którego było całkiem sporo, ale mimo tego, że wykruszyła się większość organizatorów udało się dojść do celu. Pierwsze doświadczenia, rozmoczone stopy, odbicia i pęcherze, ale się udało. Zmęczeni, ale szczęśliwi. Pierwszy start na orientację to również marcowe, Manewry SKPT, które były obowiązkowe na kursie. Były to te pamiętne marsze ze śniegiem ponad kolana. Do map byłem przyzwyczajany już od małego, całe wakacje używało się właśnie starych 25-tek, po drodze była też jedna wycieczka kursowa. Jak na debiut i to, że prowadziłem przez większość trasy, poszło nie najgorzej, bo zajęliśmy 7 miejsce. Ten sam rok, kwiecień i pierwsza przygoda z długim dystansem na 31. Harpaganie w Bożympolu Wielkim. Skusiła nas, mnie, siostrę oraz paru znajomych, legenda tej imprezy, możliwość sprawdzenia się i próba zrobienia czegoś niewyobrażalnego. Impreza była i nadal jest traktowana u nas jak święto. Podczas pierwszego startu, w środku nocy przykra niespodzianka, 3-godzinna ulewa, i nieukończenie I pętli – kolejna nauka na przyszłość, należy sprawdzać prognozę pogody. Mokre stopy wytrzymały tylko trochę dłużej niż na Śniegołazach.
Kolejne lata to imprezy SKPT już jako organizator i starty w
Harpaganach, kombinowanych InO, Tułaczach i innych pomorskich marszach.
Wszystko z różnym skutkiem, ale często udało się zaskoczyć organizatorów i cały
czas było widać jakieś postępy. Ostatnie lata to oprócz typowych marszów również
biegi na orientację, w końcu trudniejsze jest ciekawsze, a szybka nawigacja nie
należy do łatwych. Początkowo było to podbieganie na II pętli Harpagana i
później krótkie BnO. Treningi były dość krótkie i nieregularne bez długofalowych
planów, i takie pozostały do dzisiaj. Rok 2012 przyniósł pewną zmianę, bo wśród
budowniczych na imprezie SKPT pojawił się ochotnik, zapaleniec i harpaganowy błędny
rycerz – Krzysiek Nowak. Nowa osoba z nowym podejściem, dla której chyba nie ma
dystansu nie do wyrobienia/przebiegnięcia. Trochę podniosło to poprzeczkę i zagrało
mi na ambicji, bo czy ja też nie mógłbym biegać trochę więcej i jeszcze lepiej
nawigować? Takim sposobem nieco zwiększyłem dystans, ale nadal nie jestem
biegaczem długodystansowym, bo nie jestem do tego przygotowany, głównie
fizycznie. I tak sporą część długich dystansów wyrabiam raczej nawigując
ryzykownie i podświadomie niż, tak jak lubię, w pełni kontrolując mapę.
Wracając do teraźniejszości, po wiosennym Harpaganie i zaskakującym,
również dla mnie, 3 miejscu z rewelacyjnym czasem 15:19 na TP100 nie za bardzo
wiedziałem co ze sobą zrobić, w którym pójść kierunku. Wtedy prawie całą I pętlę
przebiegłem z Krzyśkiem i wyszło to całkiem dobrze, bo część rywali po prostu odpuściła
sobie na II pętli. W końcu ze względu na ten a nie inny teren jesiennej 48. edycji
padło na trasę mieszaną, czyli wspomniane 50 km nocą na I pętli TP100 i potem
100 km na rowerze, czyli mój rowerowy debiut. Start na tej trasie brałem po uwagę
zaraz po ukończeniu pierwszego Harpagana, ale wtedy blokował mnie brak normalnego
roweru. Tym razem teren był sprzyjający obu częściom, ale limit 18 godzin, w
tym maksymalnie 8 na rower, już nie do końca. O etap pieszy byłem w miarę spokojny,
ale rower był dla mnie wielką zagadką. W ramach zwiedzania Pomorza, w ciągu ostatnich
2 miesięcy, zrobiłem sobie kilka dłuższych wycieczek, takich po kilkadziesiąt kilometrów,
ale nie było mowy o regularnych przygotowaniach do roweru, na to nie było czasu.
Drugą niewiadomą, po kondycji, była sama nawigacja podczas jazdy na niedokładnej
mapie (1:100 000). Jak poszło, o tym poniżej.
Na pierwszej pętli znów zgadałem się z Krzyśkiem N. i
polecieliśmy razem. Już na dobiegu do pierwszego PK w konsternację wprawiło nas
zachowanie całej reszty. Na rozjeździe na pytanie Krzyśka, którą drogę
wybieramy przekornie powiedziałem, że prawą, bo lewą wybrał Jarek Bartczak.
Tłum czołówek pobiegł za Jarkiem. Od razu naszła nas niepewność, czy dobrze
zrobiliśmy? Na połączeniu obu tras oczekiwaliśmy lasu czołówek, uczestników
którzy nas wyprzedzili wybierając krótszą drogę, a tam ciemno i głucho. Gdzie
oni się podziali? Do końca tej pętli już ich nie spotkaliśmy. Za nami tylko
jedna osoba, znany nawigator z Wielkopolski, okazuje się że faworyt na trasie mieszanej.
Po chwili nas dogonił. Na dobiegu do kolejnego punktu ledwo wytrzymaliśmy jego
tempo, potem nam uciekł i nie spotkaliśmy go już do przepaku w bazie, bo też
zaliczył jakieś wpadki nawigacyjne i został gdzieś w tyle. Bez większych
historii dobiegliśmy do oficjalnego 34 kilometra od którego zacząłem nieco
słabnąć, ale tempo mieliśmy dobre. Potem na PK7, czyli na oficjalnym 39
kilometrze, ale w rzeczywistości po 4h 15 min i 42 km biegu zdecydowałem, że
dalej będę już tylko spowalniać Krzyśka i mnie się aż tak bardzo nie śpieszy. Rozłączyliśmy
się. Ja poszedłem sobie marszem do mety, tak jak lubię, w pełni kontrolując mapę. Czasowo wszystko
było jak najbardziej w porządku, bo czekał mnie ponad 3-godzinny odpoczynek w
bazie, coś co było realne do wykonania, ale nie do wcześniejszego zaplanowania.
Drugi etap rozpoczął się o godzinie 7:00 w okolicy wschodu
słońca. Większość zmobilizowana, gotowa i profesjonalnie przygotowana do
startu. Ja na nie moim rowerze z dynamem w piaście, z kompasem kciukowym i mapą
w ręku mogłem się poczuć nieco nieswojo, ale nie zrażałem się tym zbytnio. Spokojnie
rozrysowałem sobie warianty przejazdów i ruszyłem w trasę, która okazała się podobnie
krótka jak wcześniejszy etap, bo zajęła tylko 6h 5min. Tu muszę zaznaczyć, że
spodobała mi się taka jazda na rowerze. Mapy były aktualizowane w okolicach
punktów kontrolnych. Licznik rowerowy, o którym przypomniałem sobie na tydzień
przed imprezą, wyeliminował mój podstawowy błąd w nawigacji czyli pomiar odległości.
Pozostało mi tylko zachować koncentrację i równie szybko jechać do mety. Po
drodze miałem tylko 2 małe problemy nawigacyjne, przy PK11 i na dojeździe do
PK13. Oczywiście zacząłem od łatwiejszych dla mnie punktów. Porządnie wytrzęsło
mnie na kaszubskich tarkach, ale rower o dziwo to wytrzymał.
W trakcie jazdy nachodziło mnie sporo wątpliwości, bo skoro mnie się tak
przyjemnie jedzie to innym także. Oczywiście zaczęły się pojawiać destrukcyjne myśli
o możliwości wygrania trasy, ale raczej wkładałem je między bajki i jechałem
dalej, bo jaki miałem wybór? Na metę wjechałem z pewną niepewnością, bo oczywiste
było, że ktoś był szybszy. Znów czekała mnie miła niespodzianka, bo byłem
najszybszy po etapie rowerowym! Przejechałem 106 km w 6:05 ze średnią 17,5
km/h. Trzymanie mapy w ręku zdało egzamin, bo po drodze miałem dosłownie kilka
przestojów na oglądanie mapy i to tylko w drugiej części trasy.
Zwycięzcą 100-kilometrowej trasy pieszej został oczywiście niezmordowany
Krzysiek. Gratulacje i szacunek z ponowne wygraną. Wiele osób nawet nie wie z
czym wiąże się przygotowanie do takiego startu i wytrzymanie całej trasy. Dla
mnie takie bieganie to póki co cel nieosiągalny.
W bazie parę znajomych osób wywołało u mnie niepewność
odnośnie kolejnego startu, bo co teraz? W zasadzie jestem tylko krok dalej niż
po edycji wiosennej. Jak zawsze, coś się kończy, ale otwierają się też nowe możliwości.
Poniżej mapy z wyrysowanymi przebiegami.
PS Największy błąd
nawigacyjny zaliczyłem jadąc na pociąg do Kościerzyny, kiedy to nadrobiłem ze 2
km, zdążyłem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz