Już od jakiegoś czasu w startach z mapą kieruję się raczej
poszukiwaniem czegoś nowego, czyli interesującą formułą, fajnymi terenami lub
atrakcjami turystycznymi w okolicy. Na tegorocznym Harpaganie tylko sposób
pokonywania trasy był nowy, ale o tym za chwilę.
Cała historia rozpoczyna się w Lipuszu, na 48. Edycji rajdy
Harpagan, pomorskiego święta biegów i rowerowej jazdy na orientację na długim
dystansie. Nie chcąc się zbytnio skatować na trasie pieszej 100 km
wystartowałem na trasie mieszanej 50km pieszo + 100 na rowerze. Wyszło bardzo
dobrze, bo trasę wygrałem, jednak już w bazie padły pytania dotyczące
brakującego tytułu Harpagana na trasie rowerowej TR200. Początkowo wsadzałem to
między bajki, bo gdzie ja, który tylko raz w życiu przejechał dystans ponad 120
km na rowerze jednego dnia, a było to dokładnie 150 km. Jak niby teraz miałbym
zrobić 210-220 km w czasie 12 h? W każdym razie już wtedy, w bazie rajdu, przed
zakończeniem pojawił się ten pomysł. Na wstępną decyzję nie trzeba było czekać zbyt
długo, bo jak się okazało, zapadła jeszcze tego samego dnia wieczorem.
Elementem zakończenia było bowiem ujawnienie bazy kolejnej edycji. Padło słowo „Kaliska”
momentalnie na sali można było usłyszeć lekki szmer przyciszonych rozmów. Większość osób nie wiedziała gdzie szukać tej miejscowości,
ale ja pomyślałem o czym innym. Bory Tucholskie, czyli dość plaski teren, gdzie
jak nie tam mógłbym spróbować przejechać trasę rowerową. Temat startu jak i
remontu roweru został odłożony w odstawkę do lutego.
W lutym temat powrócił, jednak tylko częściowo, bo do marca raczej
biegałem przygotowując Manewry SKPT, niestety po drodze zdarzyła się też kilkudniowa
choroba, która spowodowała spore zamieszanie w przygotowaniach manewrowych i
budowie wytrzymałości na Harpagana. Do roweru wróciłem dopiero w drugiej
połowie marca. Dobry start w Tułaczu na TR50, na którym okazało że napęd jest w
kiepskim stanie i wymaga naprawy. Później próba jego naprawy kończąca się odebraniem
roweru z warsztatu po poważnej wymianie części na 1,5 dnia przed imprezą. Rower
turystyczny przejęty po siostrze, kask pożyczony od rodziców, buty do biegania
w terenie, w końcu już nie raz udawało się udowodnić, że sprzęt to nie wszystko,
a tym razem nie mogło zabraknąć determinacji.
W piątek wieczorem jeszcze krótkie spotkania ze znajomymi na
starcie tras pieszej i mieszanej. Krzysiek Nowak lekko podenerwowany,
zaniepokojony, w końcu ciążyła na nim wielka presja faworyta i pierwszy numer startowy.
Marcin Sontowski też wyglądał na mocno zmotywowanego, wszyscy wiedzieliśmy ze może
być groźny, jednak bez zimowego roztrenowania i po paru dłuższych startach w
tym roku wyglądał na nieco zmęczonego. Poza tym Daniel walczący po raz 4 z trasą
mieszaną, tutaj jej nieukończenie byłoby wielkim zaskoczeniem. Reszta osób, w
tym spora ekipa z Borów też była dość mocno zmotywowana do dobrego
zaprezentowania się na swoich terenach. Pierwszy raz widziałem to wszystko z
perspektywy widza.
Mnie czekała wczesna pobudka i start na 200-kilometrowej
trasie rowerowej. Jednej z trudniejszych do ukończenia. Żeby ją ukończyć trzeba
utrzymywać kosmiczne tempo przejazdów, albo nie popełniać bledów i szybko
jechać. 12 godzin na 200 km z okładem wymaga średniej 18-20 km/h wliczając w to
wszystkie przerwy – kosmos. Taktyka
bardzo prosta: wymyślić wariant, a potem ile sił w nogach.
Pierwsze 2,5 godziny padał deszcz, jednak już na przejeździe
z pierwszego do drugiego punktu pojechałem z jednym z uczestników, który
niejako pasował do mojej filozofii podejścia do sprzętu. Co prawda miał chyba
SPD, ale startował na cieńszych oponach (tak wyszło, że też takie miałem) i był
w dżinsach. Po kilkunastu kilometrach okazało się, że jest to dość znany w
Polsce Krzysztof Wiktorowski „Wiki”. Cel mieliśmy ten sam, więc przy podobnym
tempie połączyliśmy swoje siły.
Deszcz był dość poważnym problemem na początku trasy, jednak
przestał padać w idealnym momencie, jeszcze 30 min i byłbym przemoczony.
Wiedziałem że do 100-120 kilometra nie powinno być u mnie problemów z nogami,
ale potem były same niewiadome. W ramach przygotowań przejechałem tylko Tułacza
i 2x 70 km po szosach – tyle co nic. Zakładałem, ze nawigacja nie będzie problemem
i nie przeliczyłem się. Co tu więcej pisać? Do 100 km było całkiem przyjemnie,
potem do 170-ym trzeba było nieco się zmobilizować, lekko zacisnąć zęby, jednak
ostatnie kilometry w tym te po polach pod wiatr to była walka o przetrwanie i
utrzymanie tempa współtowarzyszy, bo w międzyczasie dołączył do nas Piotr
Buciak (żeby nie było, tak jak Wiki, też w dżinsach), który twierdził „złapał
zgon” jednak potem prawie nam uciekł, to była chyba taka automotywacja. W każdym
razie przetrwałem najtrudniejszy odcinek pod wiatr i stwierdziłem że nieco
odpuszczam z tempem na 10 km przed metą, kiedy było już prawie pewne, że się uda.
Po 11 godzinach i 17 minutach, po przejechaniu około 210
kilometrów dojechałem na metę. Czekał już tam na mnie Krzysiek, któremu niestety
mimo nie najgorszego czasu zajął 11. Miejsce. Wiadomo dla niego to była
porażka. Reszta osób różnie, jedni lepiej a inni z kontuzjami, jednak wielu
osobom udało się uzyskać upragniony tytuł.
Ja jeszcze tonowałem swoje emocje do momentu zczytania karty
SI, czyli elektronicznej karty startowej. Nigdy nie wiadomo, czy ze zmęczenia
nie zapomniałem podbić któregoś PK, a sprawdzić to można dopiero w bazie. Potem
byłem już zbyt zmęczony żeby się z tego wszystkiego cieszyć. Trzeci tytuł
Harpagana z rzędu na trzeciej trasie (TP100 na H47, TM150 na H48 i TR200 na H49). Trasa rowerowa 200
km z powodu tempa jest jednak trochę dobijająca.